Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

Chodziła i oglądała długo, nikt się nie zjawił, tylko od oficyn dochodził ją krzyk łapanych i zarzynanych kurcząt, a od dziedzińców i zabudowań — szczekanie i wycie psów na łańcuchach, a czasami od pól leciały odgłosy turkotów i echa śpiewów rozbrzmiewały smutno w tem pustem mieszkaniu.
— Co ja tu będę robić? — zapytała głośno, rozglądając się po tych wspaniałych pokojach. Nie umiała sobie odpowiedzieć, a nawet nie chciała; przeszła pokój jadalny, wyłożony dębem, obstawiony wspaniałemi kredensami i przez werendę zeszła do ogrodu, nad długie, powyginane jeziorko, otoczone alejami grabów strzyżonych, tak rozrośniętych, poskręcanych ze sobą, pooplątywanych dzikim chmielem, że tworzyły głuchy, zimny tunel, którego spód, niegracowany od wieków może, zarósł chwastami. W niszach żywych, utworzonych z drzew odwiecznych, stały trzony, z których pozrzucane posągi bóstw mitologicznych leżały zaledwie widoczne w trawie, sczerniałe, obrośnięte mchem, jedzone przez deszcze, trawy i powietrze. Kosy gwizdały w gąszczach, gile, zięby, bogowole, sikorki zawodziły ogromny wrzaskliwy chór w całym parku, a na jeziorku, przyczepione do wielkich liści grzybieni, żaby nukały przeciągle i sennie, wielkiemi oczyma patrzyły w słońce i na miljardy much, kotłujących się nad powierzchnią, niby tuman, przez który, jak punkty szmaragdowo-złote, bły-