Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —

czuła, że niema w niej ani radości, ani zadowolenia z tego, że jest już u siebie.
I kiedy powróciła i przy pomocy Janowej rozpakowywała walizy, to musiała sobie przypominać, że jest u siebie, bo jej się zdawało, że zaraz stąd odjedzie, że jest jakby z wizytą tylko.
O dobrym zmroku dopiero przyszła Grzesikiewiczowa, a zaraz potem stary, Andrzej i Józia z dziećmi.
Przywitanie było nad wyraz serdeczne.
Józia drgała rozpromienieniem i radością, aż co chwila musiała zasłaniać oczy binoklami.
— Ralf, Tola! przywitajcie się z ciocią! — wołała po francusku na dzieci i śledziła z dumą, jak dzieci, niby manekiny lub pudle wyuczone, sztywno witały się.
— Józia, gadajno po ludzku! — upominał stary, który, trochę onieśmielony wyniosłem i chłodnem zachowaniem się Janki, stał sztywno, nie wiedząc, co zrobić z sobą. — Wielemożna pani! — zaczął, ale Józia uderzyła go oczyma, że zamilkł. — E! moja Józia, przecież ojciec tu jezdem, to mi tu wolno cośniecoś z pyska pary puścić przy swoi pani synowej; prawda pani? — pytał Janki, zbierając się na odwagę.
— Ależ mój ojcze, przecież ojciec u siebie, to mu wszystko, wszystko wolno.
— A widzisz Józka. Stara, a nie dajno wiele... pani synowej morusać rączków! — wykrzyknął, widząc, że Janka zabierała się do nalewania herbaty.