Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.
— 219 —

olbrzymich, co zajmowały całą jedną ścianę, po tych łosich głowach z rosochatemi gałęziami, co w środku owych pól były zawieszone, a potem po twarzach siedzących, prostych, grubych chłopskich twarzach, które tak dziwnie wyglądały na tle tego wielkopańskiego przepychu, że, chwilami zapominając, myślała: skąd oni się wzięli? poco? i miała ochotę wstać i wyjść, czując się dotkniętą, że siedzą obok niej.
— A niechże pani nie zapomina o nas! — mówiła Józia i dalej już opowiadała o sąsiedztwie całem.
Wtedy Janka przychodziła do równowagi i wkrótce przyszła zupełnie, bo przyniosła rozmaite drobiazgi, przywiezione z Włoch, i zaczęła rozdawać, kiedy drzwiami z werendy najniespodziewaniej wszedł Witowski.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — wykrzyknęła stara.
Nie odezwał się, tylko z Janką się witał najpierw, a potem z resztą. Andrzej zerwał się i pochylił do pocałowania, ale mu Stefan mocno uścisnął rękę i usiadł obok dzieci.
— Bartek! daj mi mocnej herbaty. Dowiedziałem się, że państwo przyjechali i przyszedłem was zobaczyć. Jędruś pysznie wygląda, ale pani jakoś inaczej, o inaczej!.. — spojrzał jej w oczy tak mocno, że drgnęła.
— Cóż, Włochy! cuda! same cuda! — ironja zadrgała mu w głosie.