Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.
— 220 —

— Istotnie cudowny kraj! znalazłam tam więcej, niźli myślałam, że znajdę.
— Albo przywiozła pani ze sobą taką chęć zobaczenia cudów, że aż pani i zobaczyła! — Zaczął pić herbatę, a po chwili dodał: — Jadzia przesyła pozdrowienia i czeka na wasze odwiedziny.
— Jak tylko nieco żniwa zepchniemy, to natychmiast.
— Dobra i obietnica.
— Siostra zdrowa?
— Prawie już zdrowa i dzisiaj po raz pierwszy wyjeżdżała na spacer.
— To chorowała?
— Trochę. Konie poniosły, powóz się wywrócił i potłukła się.
— Pewnie te same djabły, któremiś nas wiózł wtedy.
— Te same. Czy też pani pamięta jeszcze ową sannę?
— I myślę, że nie zapomnę nigdy! — odpowiedziała dosyć prędko.
— A to ścierwy ogiery, czyste smok

i, jak Boga tego kocham.
— Smoki nie, tylko Jasinowski nie umiał powozić i pozwolił się im rozhukać. Pamiętasz, Jędruś, jak to wtedy się rwały? — umyślnie mówił o tej sannie i patrzał na Jankę.
— Ba, dzisiaj mnie jeszcze dreszcz przejmuje i dziwię się, żeśmy się nie pozabijali, pamiętam i z tego, że żona zemdlała.