Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —

— Jeszcze się nie zżyła z nami, czuje się obcą, niech mama o niej pamięta! — tłumaczył matce.
— Nie bój się, Jędruś, już ja pilnuję, chucham na nią, już jej tu niczego nie brakuje.
— Niech mama z nią więcej przesiaduje i rozmawia, bo ona tak ciągle sama, to może się jej nudzi.
— A bogać to! mówić, juści, ale widzisz, kiej nie śmie. Nieraz przylecę z pola ino poto, coby z nią pogadać, bo i mnie się za nią ckni, i boje się gemby otworzyć. Ona taka pani, taka uczona, co ja jej powiem? A nudzić, to pewnie, że sie nie nudzi, bo cięgiem grywa na fortepianie, abo czyta na tych wielgich książkach. Panią mam synowę, uczoną mam synowę! — dopowiadała z dumą stara, ale swoją drogą ciężko jej było, że nie mogła się do niej zbliżyć, bo właśnie ta jej „uczoność“ i „pańskość“ przegradzały i otaczały Jankę kołem zaklętem. Obcą była im wszystkim, zupełnie obcą. Przyszła z innego świata, podziwiali ją, kochali po swojemu, ale nie rozumieli tak, że zwolna do duszy starych wkradała się niechęć, podsycana jeszcze zmianami, jakie z jej przyjazdem zaprowadzał Andrzej w Krosnowie.
Dotychczas, pomimo magnackiej fortuny, żyli jak dostatni chłopi, może trochę lepiej, mieszkali w oficynie, jadali co Magda ugotowała, jeździli bryczkami, ubierali się jak bądź, skąpili