Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.
— 225 —

na wszystkiem, bo nie mieli żadnych potrzeb. A teraz wszystko się zmieniło. Andrzej chciał dom postawić na stopie odpowiedniej: nie dla siebie, bo było mu to dosyć obojętnem, ale dla Janki, przyjął kucharza, piwnice kazał zaopatrzyć dostatnio, Bartka ubrał w liberję, pokupował powozy i kilka par koni cugowych stało zawsze w stajni, aż starego złość porywała.
— Te habany zeźrą tyle owsa, co połowa fornalskich, nic nie robią, jak Boga tego kocham! — skarżył się żonie pocichu, bo Andrzejowi nie śmiał.
— Kunie, juści że żadna pociecha, a wydatki tylko; ale żeby to kunie ino, a toć ten zapowietrzony kucharz tyla masła, jajków i śmietany bez tydzień bierze, co dawniej i bez miesiąc nie wyszło, a jeszcze się za gotowy grosz sprzedało.
— Gryzą Krosnowę, aż trzeszczy! — dodawała Józia od siebie; — ale to początek, zobaczy ojciec, jak to później będzie.
— Głupiaś! nie wtykaj swoje trzy grosze! — przerwał jej brutalnie, bo go złość szarpnęła.
— Ale pani synowa jest niby lala malowana!
— Józia, ty mi na nią nic nie mów, słyszysz, bo jak Boga tego kocham! — uderzył pięścią w stół, złapał czapkę i wyniósł się w podwórze.
— Lala malowana, wielka pani! szlachcianka! Tfu! na psa taki pański moderunek na habe-