Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.
— 226 —

cie! — mruczał zirytowany, bo gryzły go i te wydatki, i to, że synowa trzymała go w oddaleniu, że nie śmiał ani kląć przy niej, ani pić, i musiał na obiady i kolacje przychodzić do pałacu umytym i przebranym, bo mu to Andrzej wprost nakazał.
— Takim eligantem zostanę jeszcze, że co miesiąc nowe obleczenie będę sobie kupował, fryzjera sprowadze, frak kupie, jak Boga tego kocham! i celender!.. — gadał nieraz Andrzejowi.
— Przecież ojca na to stać.
— Stać! przecie że stać i na więcej, bo cóż to przy nas taki pan Łomiszewski, co to ino czwórkami wali? karbowym mógłbym go zrobić na folwarku; albo pan Zieliński! wielkie mi państwo, jak Boga tego kocham! z bebechamibym ich kupił, i jeszczeby się co zostało, prawda, synku?
— I dużoby się zostało, bo oni prócz długów, pretensyj i szlachectwa, nic nie mają więcej. Dlatego właśnie my będziemy żyć po ludzku.
— A jaktośmy dotąd żyli, he?
— Po chłopsku! ojciec tego nie rozumie, że właśnie dlatego, że mamy dużo, to powinniśmy znacznie więcej niż dotychczas wydawać. Robiliśmy dotąd pieniądze, a teraz musimy zacząć żyć.
— A żyj se Jędruś, ino kiej chorujesz na pana, to ja twoim doktorem nie bede, i za lekarstwa płacił nie bede. Głód daje nogi, a chleb rogi, mój synku, jak Boga tego kocham! mój panie dziedzicu, mój jaśnie Jędrusiu! ho! ho! — Andrzej trzasnął drzwiami i wyszedł.