że, że nie wytrzyma pomiędzy tymi ludźmi prostymi, którzy ją odgrodzili od świata, jakby groźnie strzegli, żeby nawet myślą nie mogła wybiec z Krosnowy; więc się zamykała coraz częściej w sobie i długie godziny przepędzała przy fortepianie, albo na samotnych po parku spacerach; pisywała długie listy do Heleny i do doktora, który jej często donosił o zdrowiu ojca; przesiadywała z książką w ręku, zapatrzona w przestrzeń, bezmyślnie prawie poddając się apatji i nudzie, jakie ją przenikały; obca temu, na co patrzyła, i obca nawet samej sobie, tej dawnej swojej duszy, pełnej nieskrystalizowanych fermentów, marzeń i pragnień, której teraz, jeśli się jej przypatrywała głębią swoją, poznać nie mogła.
— Co się ze mną stało? — myślała, ale odpowiedzi nie znalazła, i pogrążyła się znowu w apatji, i leniwie przypatrywała się Bartkowi, siedzącemu pod podjazdem, który przeciągał się ociężale, i tęsknie poglądał na pola, i wzdychał jakoś żałośnie.
— Bartek!
Chłopak śpiesznie nadział spencer liberyjny, który, o ile tylko mógł, zawsze zdejmował, bo go dusił, i rozczerwieniony, sztywny, patrzał na nią.
— Co ci jest? czemu tak wzdychasz?
— A to... a bo... ckno mi, proszę jaśnie pani! — szeptał nieśmiało.
— Powinno być ci dobrze: nic nie robisz, masz chłodno.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.
— 228 —