— Dziwny człowiek, dziwny! — myślała o Witowskim, oderwawszy oczy od książki, i zobaczyła jego suchą, ostrą twarz, i jego czarne, przepaściste oczy magnetyzera. Zaczęła znowu czytać to samo, nie wiedząc, co czyta; przeczytała po raz trzeci, bo ten wiersz: „Dwie nasze dusze są jak dwie otchłanie“ zapadał jej w pamięć, i powracał na usta, i koncentrował koło siebie rozpierzchłe myśli.
Przeczytała raz jeszcze, odłożyła książkę, chodziła znowu po pokojach i powtarzała te cztery wiersze ustawicznie, a ten rytm słów, to ich głębokie znaczenie budziło ją z apatji. Te wiersze zapełniły całą jej duszę, przeżuwała je po tysiąc razy, i było jej coraz dziwniej w duszy.
Mieszkanie wydało się jej grobem, i ta pustka jakby się wdarła do jej duszy i huczała rytmem powtarzanych wierszy.
Głęboka tęsknota zerwała się w niej, i niby wicher, owionęła całe jej jestestwo, — tęsknota za światem, za życiem, za kochaniem.
— Janiu.
Drgnęła, przystając, bo już miała wyjść na podjazd.
— A to miodu córko ci przyniesłam, podebrali dopiero pszczółkom, może zjesz?
— Dziękuję mamie serdecznie. — Ucałowała ręce gorąco, taką czuła potrzebę zbliżenia się do ludzi.
Stara łzy miała w oczach z radości.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.
— 231 —