Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —

ność za ten miód zaniesiony Andrzejowi, który był niesłychanie rozpromieniony przy stole. Stara także była w humorze, i po raz dziesiąty opowiadała, jak to ona przyniosła miód, jak to ją Janka ucałowała, i jak ten miód zaniosła; tylko stary był mroczny i zły czegoś, czekał tylko okazji, aby się wywnętrzyć.
— Kundlu jeden! — krzyknął na Bartka. — Cóż to, w liberji będziesz paradował na codzień? widzisz go! jucha się w korty wystroiła, i myśli, że sielny pan, jak Boga tego kocham! fotela ci tylko potrzeba.
— Jaśnie Pietrze dziedzicu, kiej mi tak kazali.
— Niech mu ojciec da spokój!
— A to w spencerku chodzić nie może?... to darł bedziesz takie ubranie poczciwe, co kosztuje całe dwadzieścia pięć rubli.
— Bartek, idź do Walka, niech założy cugowe do wolancika, pojedzie z panią do Witowa!
— Bój się Boga, chłopaku! roboty tyla, że niewiadomo, co wpierw robić, ludzi nawet na lekarstwo dostać nie można, a ten, jak Boga tego kocham, parobków na spacery wysyłać będzie!
— Wiem dobrze, że robota jest, ale Jania musi jechać.
— Tak, muszę jechać! — odpowiedziała z przyciskiem, aby zrobić na złość staremu.
— Grafina zapowietrzona! — mruknął stary ze złością i, nie skończywszy obiadu, wyszedł,