Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.
— 235 —

a Janka była w takiem usposobieniu, że aby mu zrobić więcej przykrości, kazała koniom czekać przed dworem całe dwie godziny, i z pewną przyjemnością widziała, że stary kilka razy wyglądał z oficyny na podjazd, klął głośno na marnowanie czasu i na jaśnie państwo, i, nie mogąc wkońcu wytrzymać, krzyknął na stangreta:
— Czemu nie jedziesz?
— Jaśnie pani kazała czekać.

— Ażeby pioruny takie rządy, jak Boga... — cofnął się, bo wyszła Janka i pojechali.




XXI.


Do Witowa był kawał drogi; jechali wielką aleją, wysadzaną lipami, łączącą oba majątki, kiedyś tworzące całość jedną.
Ciepło było w powietrzu i bardzo spokojnie.
Lipy olbrzymie, rosochate, stały bez ruchu wyciągniętą linją, niby wał zielony. Pola ogołocone ze zbóż migotały pomiędzy pniami pasami chłopskich kartofli, jeszcze zieleniejących, i wysokiemi ścianami końskiego zębu, a na złotawordzawych rżyskach trzęsły się w słońcu srebrnym pyłem pajęczyny.
Pszczoły brzęczały wśród gałęzi lip i na czerwonych kwiatach ostów, rosnących nad rowem przydrożnym, zewsząd pachniało miodem