Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.
— 236 —

i gryką kwitnącą, której różano-śnieżne pola rozlewały się z drugiej strony drogi, nad łąkami, ku wodom, połyskującym złotem w oddali błękitnawej.
Wieś była jakby wymarła. Domy stały w ogrodach, oddzielone od drogi płotami z desek i wysokiemi bramami, nakrytemi gontowemi daszkami, a w środku bram, w wiankach ze zbóż lub ziół pachnących, wisiały obrazki Matki Boskiej Częstochowskiej. Ściany domów bieliły się z sadów śliwkowych, pokrytych owocem, jakby liljową rdzą, i świeciły przepalonemi w słońcu oknami i stały ciche i puste. Tylko gdzie niegdzie błękitne słupy dymów biły prosto i wisiały w powietrzu spokojnie, a stare, oślepłe i zniedołężniałe psy wyłaziły na przyzby i szczekały krótko, albo otwartem oknem wyjrzała jaka twarz, stała chwilę, przysłaniając oczy dłonią, i ginęła w czarnem wnętrzu izb, i znowu było pusto i cicho, bo wszystko, co mogło tylko robić, było na polach i łąkach.
— Proszę jaśnie pani, a to dziedziczka tam idą! — Przerwał milczenie Walek, wskazując batem przed siebie, ku końcowi wsi.
Witowska szła środkiem drogi, otoczona gromadą dzieci, które trzymały się jej rąk, czepiały sukni, wieszały u ramion, tuliły się do niej ze wszystkich stron, niby młody rój pszczół do matki, i cienkiemi głosikami śpiewały. A ona z jasną, cudną głową, z uśmiechem, którym promieniały purpurowe usta i głęboko szafirowe