Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —

oczy, pełnym szczęścia i dobroci nieopowiedzianej — szła i wtórowała dzieciom, to przystawała i mówiła im głośno, a one podnosiły głowy i wszystkie te dziecinne oczy wlepiały się w nią z miłością i zachwyceniem, i wtedy jej wysmukła postać, obwinięta w jasną muślinową suknię, wielkiemi fałdami spadającą do ziemi, ściśniętą w pasie niebieską szarfą, oblaną potokami słońca, co przez sady rzucało skośne, czerwonawe płomienie — wydawała się cudnem zjawiskiem, widmem, co spłynęło z tych pól ogromnych, z pod tego błękitu nieba, z lasów zielonych.
Walek zjechał na bok; przystanął i zdjął bezwiednie czapkę — i patrzył się takim wzrokiem, jakim chłopi patrzą na obrazy świętych.
Janka patrzyła zdumiona.
Gromada skupiła się przed kapliczką, co stała przy drodze, nad strumykiem, gdzie święty Jan Nepomucen, ciosany z drzewa i polichromowany, stał z krzyżem w ręku, otoczony wieńcami i bukietami kwiatów, wśród ścian wybielonych wapnem. I chór tych młodych głosów, podobny do trzepotania liści wiosennych, do zapachów pól, do szumu strumieni i zbóż — śpiewał:

Wszystkie nasze dzienne sprawy
Przyjm litośnie, Boże prawy.


I jasne, konopiaste głowy, i modre, niby strumień w dzień pogodny, oczy, świecące w opalonych twarzach, podnosiły się wyżej, i głosiki