Janka tam dopiero odetchnęła, bo chociaż panował półmrok, ale jasne meble i obicia czyniły ten pokój bardzo wesołym.
Wkrótce przyszedł Witowski i siedzieli tak we troje, w zmroku, który zwolna zalewał pokój, przysłaniał wszystko i wypijał światło ze złoceń sufitu, ścian i sprzętów.
Rozmawiali półgłosem.
Jadwiga chodziła po pokoju z wyciągniętemi rękami, i w swojej białej sukni sprawiała wrażenie widma, cicho przesuwającego się.
Witowski prawie leżał w biegunowem krześle, a Janka siedziała na niskim foteliku, pod oknem, tak, że jej złotawe włosy świeciły się w ostatnich blaskach dnia, i słuchała, uczuwając jakiś dziwny nastrój spokoju i zadowolenia. Czuła na sobie oczy Witowskiego, a jego głos niski, o brzmieniu bardzo miękkiem, przenikał ją głęboką rozkoszą, odzywał się echem w sercu i rozlewał po niem nieokreślone dziwne ciepło.
— Włoch nie lubię! — mówił — są dla mnie za jasne, za ładne, tam wszystko się wykreśla z tą wyrazistością geometryczną, jakiej właśnie nie cierpię; tam piękno tkwi w powierzchni, w linji, w formie samej, a ja w pięknie szukam czegoś więcej jeszcze, szukam treści — duszy.
— Ta dusza przecież musi i może się wyrażać w jakiejś formie, ta dusza może być właśnie w samej formie tylko — mówiła Jadwiga.
— Nie, Ada! A pani jak myśli?
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —