Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.
— 244 —

Janka spojrzała na niego ostro, podrażniona tym krótkim dźwiękiem, ale nie miała już czasu mówić, bo wszedł Andrzej.
— Jesteśmy teraz wszyscy, tak, jak chciałam — mówiła Jadwiga.
— Sami bliscy.
— Ja nie mam prawa zaliczać się jeszcze do tych bliskich.
— Zaliczamy jednak panią, bo Andrzej już dawno do nas należy.
Andrzej przysiadł się bliżej niego. Janka wstała, ujęła Jadwigę pod ramię i chodziły przyciśnięte do siebie, i mówiły cicho.
Wniesiono lampę, która napełniła seledynowemi blaskami jedną część pokoju, na resztę rozsypując zaledwie pył świetlany.
— Kochałam panią, jeszcze nie znając, z opowiadań męża, i czekałam dawno tej dzisiejszej chwili.
— Wyglądasz dzisiaj na bardzo szczęśliwego? — zagadnął Stefan.
— Jestem istotnie szczęśliwy, no, bo powiedz...
— Chcesz wyliczać pierwiastki swojego szczęścia, daj spokój, dość mi spojrzeć tam — wskazał głową na Jankę — aby wiedzieć więcej, niż mi powiedzieć możesz... — Usta mu zadrgały, a przez oczy przeleciał jakiś zimny błysk, jakby niechęci czy zazdrości. Patrzył długo na twarz