Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.
— 246 —

Andrzej spojrzał na niego uważniej, a on gonił wzrokiem za Janką, spotkał się z jej wzrokiem i przypomniał sobie te ostatnie chwile, przed ich wyjazdem do Włoch, na stacji. Ściągnął brwi i kołysał się prędko, bardzo prędko, a myśli latały mu pod czaszką coraz dziwniejsze, i coraz potężniejsza fala złości zalewała mu duszę, gdy spoglądał na Andrzeja pochylonego nieco i siedzącego tak nisko, że były chwile, w których poczuł szaloną chęć uderzenia nogami w tę głowę i rozbicia jej na miazgę.
— Czuję, że nam będzie dobrze ze sobą — mówiła Jadwiga do Janki — bo czego trzeba, aby się czuć szczęśliwym? Spokoju wewnętrznego i kilku dusz dobrych w otoczeniu, na których możnaby się wspierać w dniach smutku. — I mówiła długo jeszcze, odkrywała swoją czystą duszę z tą szczerością ludzi dobrych nawskroś. Opowiadała nietylko myśli swoje, ale i marzenia prawie, szczytne przez swój altruizm, przez wiarę w dobro, w cnotę, w sprawiedliwość.
Janka słuchała z początku z pewnem roztargnieniem, które sprawiały oczy Witowskiego, i z pewnem sceptycznem niedowierzaniem; ale później i ją porwała, i już słuchała z chciwością, i wpatrywała się w tę cudną, napół oślepłą, głowę, otoczoną jakby aureolą świętą, dobrocią i zapałem.
— Czy też ona zna anonim? — pomyślała nagle Janka. — Czy ona wie kto ja jestem? —