Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

i pierwszy raz w głębi swojej poczuła jakieś szarpnięcie ostre, poczucie niższości swojej wobec tej świętej. Już nie mogła słuchać, bo myślała o sobie, o przeszłości i zestawiała ją bezwiednie z życiem Jadwigi. — Któż ja jestem? — przychodziło jej co chwila na myśl. Puściła jej ramię i usiadła zamroczona temi oślepiającemi przypomnieniami.
— Co pani? — pytała łagodnie i troskliwie.
— Nic, zmęczyłam się tylko! — Opuściła głowę, bała się, aby jej z oczu nie wyczytała myśli, bo jakiś wstyd dziwnie palący przejął jej serce i ubarwił twarz rumieńcem.
Przeszli wkrótce do jadalni, podobnej do średniowiecznego refektarza klasztornego, tak była ciemną i obstawioną olbrzymiemi kredensami.
Cisza panowała. Służba w milczeniu grobowem usługiwała, nawet dziesiątki świec, płonących w wielkich branżowych kandelabrach, świeciły jakoś posępnie i nie rozświecały całego pokoju, bo szafy i sklepiony sufit o wydatnych żebrowaniach, podobnych do nóg olbrzymiego pająka, tonęły w cieniu. Później rozmowa była dosyć ożywiona, tylko Janka mówić nie mogła, miała gardło zapchane jakiemś cierpieniem bez nazwy i duszę smutną. Wodziła oczyma po wszystkich twarzach, które się uśmiechały do niej życzliwie, po białej plamie obrusa, pełnej sreber i kryształów promieniejących w świetle, po twarzach służby niknącej co chwila w mroku olbrzymiego pokoju, po głębokich niszach okien kolorowych,