Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
— 248 —

przez które zaglądał księżyc i kładł na kamiennej posadzce długie płaty światła różnokolorowego, i znowu siedziała zatopiona w sobie, z tem dręczącem pytaniem w mózgu:
— Czy ona wie, kto ja jestem?
Kiedy się żegnali, spostrzegła zły ironiczny wzrok Witowskiego, jakim mierzył Andrzeja i ją. Tak żywo dotknęło ją to spojrzenie, że chciała mu coś powiedzieć, ale nie zdołała, bo podał jej rękę i prowadził do powozu.
— Piękny wieczór, nieprawdaż? — szeptała, aby coś powiedzieć, wskazując na księżyc, wlokący srebrne smugi światła po drżących wodach kanału i wyolbrzymiający cienie jodeł.
— Piękny! Pani jest w stadjum najwyższego szczęścia, więc wszystko się wydaje pięknem, nawet tak banalny wieczór z księżycem, wodą i murami starego zameczku. Szkoda że pani nie maluje, możnaby to uwiecznić akwarelką. Panna Jasinowska już to wyśpiewała w tuzinie sonetów.
Odsunęła się od niego bez słowa, a on natychmiast pożałował ironji, bo, żegnając się, szukał usilnie jej oczu, — nie spojrzała na niego.
Wracali w milczeniu. Andrzej, jakoś dobrze usposobiony, całował ją gorąco i szeptał jakieś prośby, które ją przejmowały obawą, a nieledwie wstrętem takim, że mogła tylko przez zaciśnięte zęby powiedzieć:
— Nie... nie...