Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —

z siebie to jakieś słowo, któreby określiło jej pożądania.
Weszli do szpitala i z tych posępnych murów, z tej ciszy grobu, przerywanej echami dalekich śmiechów i ryków, z tej hekatomby dusz ludzkich, szedł za nią strach jakiś ostry i poznanie własnej nicości.
— Ci także czegoś chcieli! Ci także za czemś gonili! — szepnął doktor, przeprowadzając ją do celi Orłowskiego, który się podniósł na ich wejście.
Janka przypadła do niego; cofnął się prędko pod okno i zwrócił się do doktora:
— Aha! jesteś, przeczytam ci raport, jaki napisaliśmy.
Zaczął szukać w stosach papierów. Mówił bezładnie, zapinał mundur, odpinający się ciągle, dawnym ruchem gładził brodę. Wyglądał strasznie, bo włosy na wąsach, brodzie i głowie nie odrosły po opaleniu, więc cała głowa była podobna do kuli czerwono-żółtej, pokrytej szramami, przeciętej sinemi ustami i czerwonemi oczodołami.
— Chodźmy, nie poznał pani, to i nie pozna! Ja się zajmę przewiezieniem do Krosnowy. Na wieczorowy pociąg niech pani czeka na stacji. No, do widzenia.
Wyszła bez słowa i dopiero na ulicy spostrzegła, że idzie. Była zdziwiona, że widok ojca nie poruszył w jej sercu żadnej struny, ani bólu,