Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.
— 254 —

— Wytrzymam przecież! Wytrzymam! Na wiosnę mężuś już skończy naukę, a może mnie się uda koncert zimą! — Chodziła po pokoju i uspakajała się znowu, i poprzez rozpacz i łzy, płynące niepowstrzymanie, prześwitywała w jej piwnych oczach nadzieja i marzenia słodkie o powodzeniu, pieniądzach, sławie. I jak dziecko tuliła się do Janki i żebrała potwierdzenia.
— Przecież to możebne, prawda?
— Prawda. Tak pani pragnie, że stać się musi — odpowiadała Janka cicho, bo ją głęboki ból litości i współczucia zalewał, i gładziła niby dziecku włosy, i całowała ją po czole i oczach, i wlewała w nią wiarę i nadzieję w przyszłość drżącemi ustami i sercem pełnem łez, bo jej się przypomniała dawna przeszłość, i zdawało się jej, że to ona, Janka, tak klęczy, tak płacze, tak narzeka, tak się wije w pazurach życia. Siebie odczuwała w niej, dawną Jankę, umarłą już na zawsze, bo teraz, w tej chwili spostrzegła, że choć ją to boli, co słyszy, nie przerywa jednak, że więcej współczuje jej nędzy życiowej, niźli duszy zawiedzionej. A potem siedziała w milczeniu, gdy pierwsze wrażenia przeszły, i patrzyła zimno i spokojnie na Zaleską, i już nie miała dla niej w sercu nic — prócz litości.
Zaleska zaczęła ubierać się pośpiesznie.
— Na lekcję śpieszę się, bo to aż w Aleje Jerozolimskie.
— Niech pani weźmie dorożkę!