Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

— Ba! czasem na obiad nie mamy czterdziestu groszy — szepnęła cicho.
Janka zerwała się śpiesznie, jak błyskawica, przypomniały się jej te dnie głodu w teatrze i taki ją żal ścisnął, że pożegnała się zaraz.
Uciekła prędko z tego domu, od widoku nędzy.
W jakiejś cukierni napisała kilkanaście słów, dołączyła do tego wszystkie pieniądze, jakie miała i wysłała Zaleskiej, prosząc najusilniej o przyjęcie.
Każde, najmniejsze dobro, czynione drugim, jest rozkoszą dla czyniących, odczuła to Janka i zaraz postanowiła, że się zajmie losem Zaleskiej.
— Jadwiga zrobiłaby tak samo! — myślała przez całą drogę na stację, zadowolona z tego postanowienia, poddając się dobroczynnemu wpływowi tej cudnej duszy. I takie zadowolenie z siebie czerpała z postanowienia swego, że radość powlokła jej twarz weselem, że nawet zbytnio się nie zdziwiła, dojrzawszy Andrzeja, stojącego w drzwiach stacji.
— Tutaj? Kiedyś przyjechał?
— Dostałem telegram, że maszyny, jakie zamówiłem, przyszły do Warszawy, a że jednocześnie chciałem ci zrobić niespodziankę... więc i jestem — kłamał spokojnie, ale w oczach miał niepokój i jakby ból, że musi ją oszukiwać.
— Jadę prosto od Zaleskiej. — I opowiedziała mu wszystko, co widziała i słyszała, zamilczając tylko o pieniądzach i postanowieniu.