Odpowiadał jej monosylabami, to czasem jakiemś krótkiem zdaniem, nie wiążącem się zupełnie z jej opowieścią, a tylko pobladły, z przysłonionemi powiekami, siedział nawprost niej w wagonie. Kiedy już jechali, śledził jej twarz, jej oczy, doszukiwał się tam śladów czegoś, do czego przyznać się przed sobą nie śmiał i bardzo często wychodził zajrzeć do sąsiedniego przedziału, gdzie siedział Orłowski z dozorcą; wracał więcej panujący nad sobą i wypytywał się jej troskliwie, co robiła przez dzień cały w Warszawie.
Dławiła go zazdrość.
Wszystko jej przebaczył i wszystko chciał zapomnieć, ale zapomnieć nie mógł tego anonimowego listu.
To była zmora, co mu w pewnych chwilach przypinała się do duszy i ssała ją straszliwie.
Był zazdrosny o jej przeszłość, bo zdawało mu się, że w niej tli się jeszcze jakiś płomyk dawnej miłości i nieraz, całując ją lub trzymając w ramionach, spostrzegał, że ona patrzy jakimś dziwnym wzrokiem na niego, jakby na kogoś, którego pamięć zachowała jej dusza. Wtedy odsuwał się i w ponurym gniewie na świat cały przepędzał dnie całe, aby przyjść do wniosku, że jest najgłupszym człowiekiem na świecie, że jego podejrzenia są szaleństwem i tam, gdzie widział wczoraj pewne potwierdzające jego przypuszczenia rysy — nie znajdował nic.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/260
Ta strona została uwierzytelniona.
— 256 —