Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —

Pojechał za nią do Warszawy, bo nękała go myśl dzika i szalona, że może ona pojechała spotkać się z tamtym...
Teraz, zobaczywszy jej twarz spokojną i śmiało patrzące oczy i tę jej dumną wyniosłość, wstydził się własnych podejrzeń i już przed Bukowcem był tak daleki od wszelkich posądzeń, że miał ochotę uklęknąć przed nią i ucałować jej nogi i przepraszać.
Janka zauważyła jego stan dziwny, ale nie myślała o nim, ześlizgiwały się jej oczy po tej bronzowej od słońca twarzy, błyszczącej jasnemi oczyma, jakby po rzeczy martwej, i odczuwała z pewnem zdumieniem, że to miasto, które widziała dopiero, ten szalony gwar, ruch, ta plątanina spraw i podrażnień, to życie tak zupełnie inne, do którego tęskniła całą mocą, sprawiało jej przykrość, nużyło ją i przenikało pewnego rodzaju niechęcią. Wyjeżdżała z Warszawy z jakąś ulgą i z pewną niecierpliwością liczyła stacje, oddzielające ją od Bukowca.
— Dlaczego tak wolno jedziemy?
— Jak zwykle.
— Czy zgodzisz się, żeby ojciec zamieszkał ten narożny pokój?
— Gdzie ty chcesz, byle mu było dobrze.
— Będzie mu przecież lepiej w Krosnowie, niż w szpitalu.
Zamilkła i dziwiła się znowu, że ona myśli o Krosnowie, że tam ją coś ciągnie, jakby