Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —

przy kolacji dosyć delikatnie zaczął Andrzejowi wymawiać, że trzyma darmozjadów, do których jeszcze trzeba służby.
— Mój ojcze — przerwała mu wzburzona Janka — na utrzymanie mojego ojca łożę ja, więc nie ma mi prawa ojciec wymawiać.
— Juści... ale z czyich pieniędzy to pani synowa daje, hę?
— Niech ojciec da spokój! Ojciec niedługo gotów mówić, że za wiele jadamy — wtrącił się Andrzej, któremu zresztą te ojcowskie uwagi nie sprawiały przykrości, bo w głębi przyznawał im pewną rację.
— Przecież, że za dużo, abo to matka nie mówiła...
— Pietruś, a co ty plótł będziesz! Mówiłam ino la ciebie.
— A co nie mam mówić, bo to nie mnie kosztuje wszystko, co? A poco to trzymać kucharza, co? Abo to Magda, abo i ta stara krowa, Janowa, ugotować nie mogą, jak Boga tego kocham, co? A to płacić takiego byka, co se tylko jucha cygarusy ćmi, kiej jaki dziedzic, co?
— A masłem sobie ogień podpala! — wtrąciła żałośnie stara.
— Co nie mam mówić! Ty cicho bądź, stara — krzyczał podniecony wódką i ciszą, jaka zapanowała przy stole. — Pani synowa tylko spaceruje i zagraniczne książki czyta, a tyle dba o dom, co pies o zeszłe lato. Cicho bądź, stara.