Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.
— 260 —

Ja mówił będę, bo tu pan jezdem i dziedzic. — Uderzył pięścią w stół.
— A to co? — zawołała Janka rozgniewana; stary zmieszał się nieco. — Więc gdzież ja jestem? u siebie, czy u tych ludzi? — zapytała hardo.
— Ci ludzie są moimi rodzicami, bądź łaskawą nie zapominać — powiedział Andrzej z naciskiem. — Jesteś u siebie, a jeśli ci robią przykrości, to nie pozwól na to. A ojciec mógłby nie przychodzić pijany i nie robić awantur, bo tutaj nie karczma! — krzyknął rozirytowany.
— Takiś-to, synku!... jak mu rogi wyrosły! a dobrze Józia mówiła, jak Boga tego kocham, że jak ojciec zapisze, to wezmą ojca za łeb. Takiś-to, synku.
— Niech ojciec cicho będzie i pójdzie spać lepiej.
— Mnie tak śpiwasz jedynaku!... mnie, jaśnie dziedzicu — hę?...
Janka wyszła i zamknęła się u siebie, ale długo jeszcze słyszała odgłosy kłótni i płaczliwy, rozbrajający głos starej.
Dosyć już miała wszystkiego; te codzienne drobne ukłócia, te nędzne oszczędności, te pootłukane talerze i półmiski, jakie podawano, aby oszczędzić nowych; ta ustawiczna kontrola, te grubjaństwa, to skąpstwo obrzydliwe, płaskie i głupie, które ją otaczało coraz silniejszem kołem — przejęły ją niepohamowanym wstrętem. Miała ochotę odjechać natychmiast, rzucić wszyst-