Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

— Ale zanim to zrobię, mogę jeszcze usłyszeć, co mi powiedzieć chciałaś.
— Chciałam się ciebie spytać, jak my dalej żyć będziemy? — zapytała po długiej pauzie.
— To już od ciebie tylko zależy, panią tutaj jesteś, jak zechcesz tak będzie.
— Tak, a tymczasem twoi liczą mi każdy kawałek chleba i traktują jak obcą.
— Bo jesteś obcą, bo chcesz nią być, bo nic cię my nie interesujemy, albo przynajmniej tyle, co te sprzęty. — Odsunął nogą krzesło, wszystkie żale do niej, długo tłumione, budziły się i rozpierały duszę, gorycz sączyła mu się z ust.
— Zamknęłaś się w sobie i nie dbasz o resztę, która żyje obok ciebie, i być może, iż żałujesz wyjścia za mnie, być może... — powtórzył ciszej.
— Nie, o nie! — zawołała, przeniknięta jego głosem.
— Traktujesz wszystkich zgóry, a nie wiem dlaczego, chyba dlatego, że cię tak bardzo kochają.
— Nie, nikogo i nigdy zgóry nie traktowałam, zobacz raczej, jak mnie traktują twoi rodzice.
— Głupstwo! co tam ojciec lub matka wygadują, nie zważaj na to.
— To mnie obraża! — wykrzyknęła zdenerwowana tą kłótnią spokojną.
— Na to jest rada. Ponieważ rodziców od gadań nie oduczy nikt — wiesz przecie, że to