Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

Prędko skończył śniadanie i wyszedł, bo złość go dławiła.
— Będę walczyć za masło, za talerze, za liberję! — myślała z pewną goryczą urągliwą.
Matka wyszła cicho, nie spojrzawszy na nią, a ona długo siedziała przy stole i myślała.
— Czego ja chcę? a, czego ja chcę? — zadzwoniła gwałtownie na Bartka.
— Zawołaj zaraz kucharza. Ale poco mi to wszystko? dlaczego nie mogłam żyć wolna i niezależna! A teraz co? — chodziła gwałtownie po pokoju i prawie nienawiść miała w sercu do tego domu, do tych pokojów, które widziała w długiej amfiladzie przed sobą, do tej ziemi, oblewającej niby morze dwór dookoła. Czuła się upokorzona tą rolą, jaką grać musiała i tą nędzną walką.
— Od dzisiaj niechże Jan przychodzi do mnie po wszystkie dyspozycje.
— Dobra! bo to rzeknę, że stara to już mi kością w gardle stoi — mruknął, stojąc rozparty w drzwiach, z papierosem w ręku.
— O kim Jan mówi?
— A no, o starszej pani! — Uśmiechnął się pogardliwie.
— Niechże ja to słyszę po raz ostatni, jak po raz ostatni znoszę, żeby Jan przychodził z papierosem.
— Ale proszę jaśnie pani, bo to... — zaczął przestraszony.