Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.
— 268 —

— Bo co?
— Bo ta stara...
— Cicho! — krzyknęła. — Niech Jan wraca, a pamięta, co mówiłam.
— Zobaczycie! Poczujecie mnie! — szepnęła zirytowana i później siedziała w skupieniu, zbierając siły do walki, pełna podniecenia, ale i trwogi zarazem przed tem jutrem, do którego iść musiała. Rozbiegały się jej myśli i uczucia, niby jastrzębie na łowy i krążyły ciężko w pustce i szarości. Cofała się w głąb, w przeszłość niedawną, otaczała wspomnieniami, ale były one niby mgły, których nic ująć ni zatrzymać nie jest w mocy. Pustkę coraz większą czuła w sobie. Gdzie się to wszystko podziało? — myślała z żalem i przerażeniem prawie czuła, że nie jest w stanie zerwać się, obudzić dawnych marzeń i pożądań dawnych, że serce jej i dusza wypaliły się ze wszystkiego i tylko świecą dogasającemi żuzlami.
I wstawało w niej ciche jeszcze i nieświadome pragnienie czegoś, coby zapełniło tę pustkę wewnętrzną, czegoś bardzo bliskiego i dobrego; pragnienie oparcia się i obwinięcia koło jakiej duszy kochanej.
— Czego pani chce? — wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie to proste zapytanie doktora. Obejrzała się błędnie po pokoju. Tak, czego ja chcę?.. Nic nie wiedziała dokąd idzie, czego chce, poco żyje. Przecież... — i powtarzała puste dźwięki — mam dom, męża... obowiązki... dlaczego in-