Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.
— 270 —

Wreszcie, nie mogąc się pozbyć z siebie tego chaosu, ani zapanować nad nim, uciekła prawie z mieszkania i poszła do matki.
Stara w drzwiach oficyny, swoim wiecznym zwyczajem, darła pierze i gderała na służące.
— Może mama pójdzie na wieś, co? — ozwała się Janka.
— A zajrzeć do Jadamki by trza; dobrze. Magda! o świniach nie zapomnij! Chodźmy zajrzeć do chlewów po drodze.
Wzięła kij, obwinęła głowę chustką i szła naprzód nieco, nie odzywając się wcale, chmurna i zła, tylko chwilami jej siwe oczy ślizgały się ukradkiem po Jance i zaraz przysłaniały powiekami, kryjąc niechęć i żal.
A Janka w tym stanie duszy patrzyła się na nią pokornie prawie, czekała na jakieś słowo ciepłe, pragnęła je usłyszeć; bo czuła jakąś nagłą potrzebę sympatji, potrzebę przyciśnięcia głowy do jakiejś piersi, jakiś głód miłości.
— Bartek! Chodź tu! — Bartek niechętnie opuścił ławkę pod podjazdem. A to zdejm te luberje próżniaku i idź pomagać Magdzie — krzyknęła stara ostro.
— Nie póde i luberji nie zdejmę; jaśnie pani kazała nie zdejmować, siedzieć w przedpokoju i nie słuchać, to słuchał nie będę, bo jako i swyniarkiem nie jezdem — gadał hardo, a patrzał na Jankę.
— Co ty szczekasz, gadzino podła, co! — wykrzyknęła zdziwiona, trzęsąc się z gniewu.