— Ja ta nie szczekam, bom nie pies żaden, ino powiadam...
— Ty nie szczekasz! luberji nie zdejmiesz, słuchał nie będziesz! Tak! O ty zapowietrzona sobako! Ty mnie tak pyskujesz, co? mnie! — Uderzyła go kijem przez głowę i zaczęła, nim się spostrzegł, okładać potężnie, chwyciwszy go garścią za włosy.
— Gospodyni! laboga gospodyni! — bełkotał ogłupiały.
— Dosyć tego! Niech mu mama da spokój! — krzyknęła Janka, oderwała matkę od niego i zasłoniła sobą. — Robi mama, jak pijana baba w karczmie, a nie jak dziedziczka, to wstyd przecież.
— Baba jezdem! chłopka jezdem, a tobie zasie do mnie! Chłopka jezdem, a nie żaden ciarach, abo inny obieżyświat. Widzicie ją! jaka wielka pani, abo może mnie weźmiesz za łeb, co? O mój Jezus słodki, o Matko Częstochowska, żebym się takiej pociechy doczekała na stare lata! O mój Jezu!
Lamentowała tak głośno, aż dziewki zaczęły wychylać się z okien oficyny.
— Cóż ja mamie zrobiłam złego? Że nie dałam bić Bartka! On robił tylko to, co ja kazałam.
— To ja już nic nie znacze, to mają me za popychadło, to już im przeszkadzam.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.
— 271 —