Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

— Co mama wygaduje? — zawołała zirytowana i, aby powstrzymać gniew, nie słuchała dalszych lamentów i poszła. Kazała założyć konie i pojechała do Witowa.
Siedziała tam kilka godzin w jakiemś ociężeniu i apatji, aż Jadwiga zwróciła na stan jej uwagę.
— Co pani jest? — pytała troskliwie.
— Nie wiem. Wiem tylko, że stoję na rozstaju i żadnej drogi nie widzę przed sobą — powiedziała i zamilkła, chociaż wyznanie miała na ustach, bo wstyd się jej zrobiło zakłócać spokój tej czystej duszy. Przesiedziała kilka godzin przy fortepianie, ale i muzyka nie przyniosła uspokojenia. Przed samym wieczorem, ponieważ było bardzo cicho i pięknie, odesłała konie, a sama powracała pieszo do domu. Szła wąską dróżką, biegnącą naprzełaj pól ogromnych, patrzyła daleko przed siebie, w głąb jakąś, z której zdawały się wychylać kontury postanowień jakichś. Uciszała się zwolna, bo te przestrzenie, po których zaczęła błądzić oczyma, przyciszały w niej burzę i rozlewały spokój, dając moc wytrwania.
— Nie jestem potrzebna nikomu! — myślała i poczuła po raz pierwszy chęć stania się czemś, zajęcia jakiegoś miejsca w tem życiu ją otaczającem, poczuła znowu tę pustkę osamotnienia, w jakiej żyła, tylko głębiej i szerzej.
Usiadła pod krzyżem, co w środku pól, nad drogą, na wzgórku, zarosłym cierniami i krzewami