Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —

dzikich malin, stał i ramionami ogarniał te olbrzymie, odarte z roślinności, senne jakieś łany i zapatrzyła się w jesień idącą wszystkiemi miedzami.
Nie widziała ucieczki nigdzie, więc zaczęła pilniej patrzeć w otoczenie, szerzej obejmować życie i widzieć, że ma ono swoje czary, że można się z niem pogodzić, że może w niem jest jeśli nie szczęście, to spokój.
Zapominała chwilami o własnych myślach i czuciach, tylko poddawała się biernie fali piękna, jaka biła z pól i z przestrzeni i patrzyła duszą całą w tę jesień, w tę przeboską, polską jesień, która się snuła po polach pustych — w tę jasną panią, o cichem złotawem obliczu, w liljowych astrów wieńcu na lnianych włosach, w długiej szacie z pajęczyn babiego lata, przetykanej czerwonemi jagodami jarzębiny, która w słoneczne, ciche popołudnie przepływa nad rdzawemi rżyskami, nad czerwonawą runią zbóż kiełkujących, nad wodami przymglonemi i, zapatrzona w siebie, rozsiewa w przestrzeniach ciszę pełną smętku i woni ostatnich powoi, gasnących po jej przejściu; muska szatą bratki modrawe, że przymykają oczy i padają martwe; potrąca suche badyle dziewanny, odziera krwawe liście z grusz, co przysiadły na polach, i niknie w lasach, w gąszczach czarnych olch i świerków, w żółtych brzozach i tylko włókna pajęczyn drżące mówią, że tutaj była, że tędy przeszła, że jest tam... gdzie wody czarne odbijają srebrnawe drżące liście osiki i krwawe