Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.
— 275 —

trzy w zamgloną przestrzeń tępem spojrzeniem obawy. Dymy tłuką się pomiędzy wpółnagiemi sadami i wiatr powstaje z przestrzeni, przychodzi z lasów, podnosi się z pól i zaczyna szumieć głucho i smutnie, szare chmury pędzą jak ptaki i jak ptaki rzucają cień posępny, przysłaniają zorze, tłumią światło, wypijają ciepło i rozlewa się wtedy smutek, w którym, jak cienie cieniów, tłuką się ostatnie, rozbite w pyły, konające widma lata.

Długo siedziała, nie spostrzegłszy, że za nią prawie stał Witowski, konia trzymając za cugle. Siedziała, zapomniawszy zupełnie o sobie, przeniknięta słodyczą tej jesieni i tej vis medicatix naturae, płynącą z pól i ze skupienia się w sobie.




XXIV.


— Odprowadzę panią! — szepnął, stając przed nią — bo od roznaturzenia i zachwytów na łonie wilgotnej przyrody do kataru i przeziębienia niedaleko.
— Poco ten ton? — zapytała, powstając, niezdziwiona jego obecnością, ale dotknięta ironją, dźwięczącą mu w głosie.
— Poco jest wszystko — aby było.
Zajrzeli sobie w oczy, tak samo prawie, jak wtedy, przed wyjazdem do Włoch.