Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.
— 276 —

Jankę oblał rumieniec, odwróciła głowę, a Witowski zaciął usta i trzaskał szpicrutą po butach i jakaś nagła, ostra złośliwość przejęła mu duszę. Pragnął, potrzebował drwić.
— Idzie pan do nas? — mówiła, kiedy już szli.
— Nigdzie nie idę, idę z panią. — Odsunął się nieco i patrzył długo na nią.
Była dzisiaj przepiękna na tle pól zabłękitnionych i zórz purpurowych.
W oczach miała roztęsknienie, zadumę i jakąś tajemniczość, jak te pola, co pod lasami okrywały się już mrokiem.
— Wygląda pani niby „Gioconda“ Lionarda.
— To jest?
— Dziwnie pięknie, za pięknie — dodał ciszej.
— I nic więcej... — szepnęła ironicznie. — To stary repertuar...
— Znudził panią! a dobrze, popiszę się nowym natychmiast.
— Ciekawam.
— Ciekawość jest pani cechą bardzo ważną.
— Czy to określenie jest już z nowego repertuaru? Pytam, bo wydaje mi się znajomem...
Nie odezwał się, zabolała go ta ironja, bo zresztą jej ruchy, nieco ciężkie, lekko rozkołysane, te ramiona wspaniale uformowane, te usta purpurowe, zmysłowe, przy oczach spokojnych i głębokich, ta cała postać dumna i drażniąca działała na niego dziwnie: przyciągała i gniewała na siebie, że ulega czarowi. Ogarniał ją płomiennym