Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.
— 277 —

wzrokiem; spostrzegła to i włożyła kapelusz, który dotychczas niosła w ręku.
— Niech pani się nie szpeci tem pudłem — zaprotestował.
— Nie lubię, żeby mnie taksowano oczyma — powiedziała twardo.
— Kto pani jest? — Uderzyły go jej słowa, niby pejcz przez twarz.
— Człowiek.
— Wielka ambicja jest zasadniczą cechą pani.
— Mówimy o umarłej! bo gdyby jeszcze ta ambicja żyła we mnie, to nie szłabym tą drogą z pewnością.
— Nie rozumiem.
— Byłabym gdzieś w świecie. Może byłabym wielką artystką, może niczem, ale nie siedziałabym w Krosnowie, to pewna.
— Z dobrych żon wprawdzie mniej jest pożytku, niż z wielkich artystek, ale... można być i wielką kobietą w Krosnowie.
— Dla kogo? — Pożałowała tego zapytania, wydało jej się dziecinnem.
— Dla samej siebie, dla ludzi, dla męża, dla jaśnie Pietrza dziedzica.
— Dlaczego pan zawsze kończy drwinami?
— Drwiny są często tarczą przed własnem sercem — odpowiedział ciszej i smutniej.
— A może tylko flirtem z nowego repertuaru...
— Bardzo pani jest szczęśliwą w Krosnowie?