— Panie...
— Dlaczego się pani oburza? Podchwyciłem tylko ton pani.
— Dobrze; więc jakże z pańskiem szczęściem w Witowie!
— Jestem kwadratowo szczęśliwy. Tak, odżywiam się doskonale, kocham w miarę potrzeby, sypiam kiedy chcę, drwię z ludzi, kiedy pragnę, nie dbam o nic i o nikogo i mogę w każdej chwili rozbić sobie czerep, jeśli mi się spodoba. Uśmiecha się pani drwiąco! nie wierzy pani, bierze mnie pani za jednego z tych nędznych blagierów, pozujących na nudę i weltszmerc. Mogę panią zaraz, natychmiast, przekonać, że to, co mówię, gotów jestem zrobić, jak ów Anglik! — Mówił prędko, oczy mu zaświeciły taką zdeterminowaną stanowczością, tak strzeliły płomieniem gwałtownej siły, gdy wyciągał z kieszeni rewolwer, że Janka zbladła i bezwiednym ruchem zatrzymała mu rękę, podnoszącą się do czoła. Strach oblał ją płomieniem, była najgłębiej przekonaną, że byłby się zastrzelił.
A on stał chwilę i wpijał się w nią swojemi oczyma magnetyzera, twarz, podobna nieco do dzikiego Antinousa, drgała mu na chwilę wszystkiemi muskularni, wreszcie zdjął ze swojej dłoni jej rękę i rzekł drwiąco:
— Jest pani za nerwową na żonę Andrzeja, a przeto trudno będzie zapanować nad gospodarstwem, bardzo trudno...
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.
— 278 —