— Nie kończ pan! — syknęła, przychodząc do siebie, i taki nagły, oślepiający gniew ją ogarnął, że w pierwszym odruchu byłaby go uderzyła parasolką.
Nienawidziła go w tej chwili tak silnie, że, nie powiedziawszy słowa więcej, poszła naprzód bardzo śpiesznie.
— Pani Janino! — zawołał za nią zdumiony. Nie obejrzała się nawet, tylko przyśpieszyła kroku, serce biło jej gniewem, a w oczach poczuła łzy zdenerwowania.
— Błagam o przebaczenie. Nie chciałem pani obrazić. Niech pani tak nie odchodzi.
— Rozejdźmy się lepiej; nie przywykłam, aby eksperymentowano dla zabawki na moich nerwach i wrażliwości.
Patrzał się w jej oczy tak smutnie, że stopił gniew, i zadrgała w niej litość i współczucie.
— Ciekawe wrażenie wyniósłby ten, ktoby nas widział i słyszał teraz — powiedziała, usiłując panować nad sobą.
— Zrozumiałby, że ma przed sobą dwie dusze, które się szukają i które się boją własnych przepaści.
— A pan coby powiedział? — Serce zabiło jej mocno.
— Żeśmy szukali bezwiednie dróg do dusz własnych.
— Dobranoc panu, dojdę już sama.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/283
Ta strona została uwierzytelniona.
— 279 —