Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.
— 285 —

— Ma mama Józi dzieci.
— A jak mi się chce twoich, mój parobku kochany, co? twoich mój Jędrusiu.
Uwiesiła mu się u ramienia i głaskała go po twarzy i włosach, rada z własnej śmiałości i okazji wypowiedzenia najgłębszych swoich pragnień, na których urzeczywistnienie czekała z coraz większą niecierpliwością.
— A może dochtór je potrzebny, abo co? — szeptała dalej.
— Nie mówmy o tem. — Ucałował matkę i poszedł do pałacu.
I on tego pragnął niemniej od matki, bo czuł, że dziecko związałoby ją silniej z nimi, rozmyślał o tem, gdy usłyszał jej głos.
— Poproszę cię o wielką łaskę.
— Wiesz przecie, że dla ciebie zrobię wszystko.
— Daj mi sześćset rubli w ratach miesięcznych.
— Dobrze. Kupujesz co?
— Nie, nie... — zawahała się, czy mu powiedzieć, że chciała pomagać Zaleskiej, przyszło jej na myśl, że może on to przyjmie z niechęcią, więc nie powiedziała.
— Właściwie to chcę sobie coś kupić, ale mam w tem pewien cel, że kupię na rozpłaty.
— Masz czeki na bank handlowy. Wpisuj żądaną sumę na okaziciela, wypłacą natychmiast. Ciekawy jestem, co kupujesz?