Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.
— 286 —

— Później ci powiem.
Zastanowiła go tajemnica i, gdy jechał w pole, jakieś ciemne podejrzenie zaczęło kiełkować mu w mózgu.
— Komu ona posyła, na co? A może!... nie, nie... — zaprzeczył sobie energicznie i zawrócił, wszedł do mieszkania cicho, bo dywany tłumiły odgłos kroków, tak, że bez szelestu wszedł do jej pokoju.
— Przyszła mi myśl... — zaczął od progu — żeby w niedzielę złożyć kilka wizyt w sąsiedztwie, jeżeli zechcesz, ma się rozumieć.
— Trzeba żyć z ludźmi. Mówiła mi nawet p. Jadwiga, że sąsiedztwo jest zdziwione, że jeszcze nie składaliśmy wizyt — odpowiadała spokojnie, wyciągając bibułą atrament z listu i tym sposobem przykrywając go.
Zobaczył to dobrze i przez ten cały dzień tłukło mu się pytanie:
— Do kogo pisała?
Janka pojechała na pocztę, aby osobiście list wysłać z pierwszym czekiem. Potem odwiedziła Józię, która od kilku dni leżała chora ze zmartwienia, bo jej cały drób wyzdychał na czerwonkę. Nasłuchała się dosyć skarg na niedołęstwo męża i niegodziwość służby i dosyć fałszywych, obłudnych uniesień nad sobą i znudzona tem powracała do domu.
Deszcz zaczął padać gwałtowny i gliniaste drogi rozmiękły, tak, że konie szły noga za no-