Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —

i ślizgały się co chwila, wieczór się robił prędko, wieczór czarny, zimny, przesycony wilgocią, obrzydliwy.
Jechali już lasem prędzej, bo droga była twardsza, gdy Janka usłyszała tętent konia tuż za sobą. Obejrzała się i spostrzegła Witowskiego.
Ukłonił się jej i nadjechał tak blisko, że bok jego konia ocierał się o skrzydła powoziku, nie powiedział nawet zwykłej formy powitania, tylko nachylił się ku niej i szepnął głucho:
— Muszę z panią dzisiaj mówić! — Chwycił jej rękę i zamiast pocałować ugryzł tak silnie, że krzyknęła, a on zawrócił błyskawicznie konia i zginął w mroku lasu.
Nim zrozumiała, nim się obejrzała, już zniknął, jak cień.
Siedziała w jakiemś oniemieniu wewnętrznem, pochodzącem ze strachu i zdumienia.
— Jedź prędzej! oszalał! — myślała, z trwogą prawie spoglądając po lesie, czy gdzie z za drzew nie ujrzy jego twarzy; przeraziła ją taka gwałtowność i sprawiła jednocześnie bardzo dziwne, bardzo podniecające wrażenie.
Przycisnęła usta do tego miejsca, gdzie ją ugryzł, bo ją paliło bardzo, ale tak silnie przywarła ustami i z takiem uczuciem, jakby całowała kogo bardzo kochanego. A potem, ochłonąwszy, przynaglała Walka do pośpiechu.