Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.
— 292 —

śle, strząsnął popiół z papierosa i zamilkł, utkwiwszy jakiś wilgotny wzrok w Jance; zniechęcenie i ból miał w duszy i żal do niej, że mu odbiera siły. Woliński rozważał słyszane projekty i spoglądał na niego z jakimś szacunkiem pełnym podziwu.
Cisza zalegała salon.
Helena nachylona mówiła coś szeptem do Janki, siedzącej pod wielką bronzową lampą, której zielonawe światło, przesiane przez jedwabny abażur, powlekało jej twarz sinawym refleksem. Słuchała uważnie, ale oczy jej ciągle błądziły z niepokojem po salonie i twarzach siedzących i jakieś nieznane, denerwujące drżenie nękało ją coraz boleśniej.
Rutowski przy osobnym stole siedział, zatopiony w albumach, przywiezionych z Włoch, a z dalszych pokojów dochodził krzykliwy głos dzieci, które wzięła stara pod swoją opiekę.
Deszcz bił monotonnie w szyby, wiatr uderzał z taką siłą, aż portjery się chwiały i światła kołysały się co chwila; park szumiał głucho i dorzucał swoje głosy. Chwilami robiło się tak cicho, że wszyscy spoglądali ze zdumieniem na siebie i jakby z trwogą. Wieczór był ciężki i przygnębiający.
Koło dziewiątej wszedł Witowski. Ujrzała go dopiero, gdy stanął przed nią i wyciągnął rękę do powitania. Ciepło radości ogromnej rozlało się po niej, ale marmurowa twarz ani drgnęła, oczy patrzyły spokojnie w jego zamkniętą, zimną, ale dziwnie wychudłą twarz.