Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/298

Ta strona została uwierzytelniona.
— 294 —

cały czas w milczeniu, bo napróżno chciała wziąć udział w rozmowie, nie mogła słowa wydusić z siebie.
— A czy niedość wprawnie to robimy? — zapytał, nie patrząc na nią.
Zaśmiała się jakoś przymuszenie.
— Co do pana, to tak, i gdyby były medale za mistrzostwo w tej specjalności, sądzę, że należałby się panu — powiedziała dosyć cierpko, powstając. Gniewał ją dzisiaj jego ton lekko cyniczny, a zresztą czuła w sobie jakiś strach, głuchą obawę przed tem, co nastąpić miało.
— Co on mi powie? — pytała i tysiące myśli cisnęło się do jej duszy. Prawie wiedziała, co jej powie i ta pewność przenikała ją dreszczem dziwnej, nigdy nieodczuwanej rozkoszy.
— Niestety, ale we flircie, jak i we wszystkiem, jestem tylko dyletantem — odpowiedział.
Nie odpowiedziała i poszła do jadalni, gdzie już Janowa z Bartkiem nakrywali do stołu. Przechodząc obok okien, spostrzegła przez nie ojca, siedzącego na werandzie.
— Janowa! Bartek! Ojciec na taki deszcz i zimno na werandzie!
I pomogła im sprowadzić Orłowskiego, który, zapomniany w swoich opłotkach, przywlókł się na werandę i tam siedział skulony i przemoczony zupełnie.
— A któż to o nim będzie pamiętać, hę? kiej jaśnie pani córka nima czasu, bo ino na spa-