Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/300

Ta strona została uwierzytelniona.
— 296 —

— Janiu! — Andrzej zawołał, wchodząc drugiemi drzwiami i widział, że Witowski mówił z nią, słyszał nawet dźwięki jego szeptu, tylko nie mógł ich zlepić w słowo, w treść jakąś. Podejrzenie dziwnie oślepiające zalało mu duszę.
— Chodź na kolację! — szepnęła cicho i przez cały czas kolacji poruszała się jak senna, patrzyła, nie widząc, słuchała, nie słysząc, rozmawiała, nie rozumiejąc słów własnych. Śmiała się z byle czego, to chwilami zapadała w jakieś posępne zamyślenie, z którego ją budziły oczy Witowskiego, uporczywie patrzące; oczy dziwnie rozszerzone i tak świecące i tak ogromne, że chwilami spoglądała w nie, jakby w jakąś przepaść, która ją ciągnęła swoją głębią i te skrzące płomienne spojrzenia rozpalały w jej sercu żar potężny, przepalały ją nawskróś i tak obezsilały, że chwilami siedziała zupełnie zahipnotyzowana, gotowa na każde skinienie, wpatrzona w nie z pokorą i poddaniem się zupełnem.
Kiedy się skończyła kolacja i wszyscy rozchodzili się spać, Witowski, odjeżdżając, tak spojrzał na nią i ścisnął jej rękę, że oprzytomniała zupełnie. Chciała mu powiedzieć, żeby nie przychodził, chciała go błagać o to, bo wszystko się w niej zatrzęsło ze strachu; ale nie można było nic mówić. Andrzej zimno patrzył na nich, Wolińscy stali także i każde słowo, każde nawet poruszenie byłoby zauważone. Patrzyła na niego z przerażeniem i rozpaczą, nie zwrócił na to