Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.
— 299 —

dziwnym, przysiadł się do niej, ujął jej zimne ręce i zaczął okrywać pocałunkami.
— Co ci jest, dziecko moje, co ci jest, Janiu! — I mówił długo, przygarniał ją do siebie, całował jej oczy i usta, przytulał jak dziecko chore, a ona przyjmowała te pieszczoty, nie wiedząc o nich, wpatrzona w okno i wsłuchana w te coraz bliższe kroki.
— A!.. — krzyknęła, wyrywając mu się z objęć: cień Witowskiego przemknął po szybach i przepadł w nocy.
— Zobaczyłaś kogo w oknie? — zapytał, idąc za kierunkiem jej szeroko z przerażeniem otwartych źrenic.
— Nie, zdawało mi się tylko... nie, doprawdy tak jestem strasznie zdenerwowana.
— Przysłonię okno! mówię zawsze, żeby zamykano okiennice. — I podniósł się.
— Ja zasłonię! — zawołała, bo przemknęła jej myśl, że on, spuszczając roletę, może zobaczyć tamtego. Skoczyła śpiesznie i zapuściła, ale roleta nad samym parapetem zatrzymała się nieco na wazonach z kwiatami, tak, że od dołu została szeroka szpara przez całą szerokość okna, którą z zewnątrz można było doskonale widzieć, co się dzieje w pokoju.
Usiadła zpowrotem przy nim, a on z tą samą serdecznością mówił:
— Tak chciałem przyjść do ciebie, tak mi bardzo było potrzeba widzieć cię samą, tak bar-