dzo się męczę... widzisz, chciałem cię szczerze zapytać...
— O co? — pytała cicho, tak cicho, jakby nie chcąc, aby jej głos mógł być słyszanym przez okno.
— Ale mi daruj, przebacz moją podejrzliwość, ale już dłużej nie mogę wytrzymać. Ja potrzebuję sił, a to mnie zamęcza, nie daje spać, nie pozwala myśleć o niczem... tylko mi przebacz, moja droga, moja najdroższa!
— Ale co?
— Powiedz, komu posyłałaś pieniądze! — powiedział prędko, obejmując ją i chowając twarz na jej piersiach.
— Zaleskiej — odpowiedziała prosto. — Nie chciałam ci mówić, bo myślałam, że byłbyś się gniewał, miałam ci później powiedzieć.
— Ach, to idjota ze mnie! Przebacz mi, przebacz!
Nie odpowiedziała, bo całe swoje jestestwo skupiła w wyczuwaniu. Nie słyszała nic, ale czuła, że Witowski jest pod oknem; zdawało się jej, że tą szparą z pod rolety patrzą na nich jego oczy. Odsunęła bezwiednie męża i chciała się podnieść, ale pozostała, bo nie miała sił powstać, bo zresztą nie wiedziała, co robić, spoglądała na męża, to na okno i czekała, ze śmiercią prawie w duszy, na to, co się stanie. Andrzej, nic nie przeczuwając, uszczęśliwiony odpowiedzią, która mu kamień zdjęła z serca, zaczął ją pożerać pocałunkami.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.
— 300 —