My się nie możem kochać, jak gołębie,
Dwie nasze dusze są jak dwie otchłanie,
Co wzajem patrzą w swe bezdenne głębie —
I nigdy wzrok ich u kresu nie stanie.
— Tak, my się nie możem kochać! — powtórzyła — nie możem.
Nie czuła już nic z tej burzy, co przeszła przez jej serce, prócz żalu i smutku, jaki przysłonił jej oczy zadumą. Zgodziła się już na życie takie, jakiem było, bo nie miała sił wywalczyć sobie takiego, jakiego pragnęła, bo zresztą nie wiedziała, czego pragnie. Wypaliło się w niej wszystko, zagasło i poszarzało, jak te szmaty pól, na które teraz patrzyła oknem, przyprószone śniegiem, przez który czerniały grzbiety zagonów, wypłókane deszczami; jak te smutne, nagie drzewa parku, co niby szkielety, poobdzierane przez wichry, tłukły się o siebie i bełkotały drżącą, lodowatą pieśń zimy; jak to szare, nisko wiszące niebo, co niby brudna ścierka zwieszało się ciężko nad ziemią.
Zbudziła się z rozmarzenia i zadzwoniła.
— Bartek! Zawołaj mi zaraz Walka, pójdzie do Witowa, tylko prędko.
W kilka minut był już Walek, ale stał przy drzwiach i drapał się po głowie.
— Odniesiesz ten list do Witowa i oddasz panu, idź zaraz.
— A kiej ja mam jechać ze starszym panem i już kazali zakładać konie.