Patrzyła za nim chwilę, żal jej było, że odchodzi, ale wydał się jej dziwacznym, histerykiem o przedrażnionej i przesubtelnionej duszy, niezbyt nawet przyjemnym, bo drażnił ją rozmową i przypominał sobą czasy, o których chciała zapomnieć zupełnie; a potem zwróciła oczy na park tonący w zmierzchu, na ojca spacerującego jeszcze pomiędzy opłotkami, na te głębokie ciche przestrzenie nieba, z których wykwitały gwiazdy, niby kwiaty, i cofnęła się do jadalnego pokoju, bo wszedł Andrzej.
— Żono, kolację, bom głodny jak wilk! — wykrzyknął, całując ją głośno w usta — a gdzież ten „Fliegender literat“? — zapytał, nie zobaczywszy Głogowskiego.
— „Fliegender literat“ odleciał.
— I nie chciał pozostać?
— Nie. Prosiłam, nic nie pomogło, uparł się i pojechał.
— To nic, obejdziemy się bez niego, nudna pała. Łusia, a dajno tu synka — krzyknął na dziewczynę do drugiego pokoju.
Przyniesiono chłopca i wkrótce oboje rodzice, starzy Grzesikiewiczowie, niania, a nawet Janowa, szykująca do herbaty, zaczęli przyglądać się z niesłychaną ciekawością i uniesieniem dziecku, które, rozbawione, wesołe, tarzało się po wielkiej otomanie, ciągnęło ojca za wąsy, właziło Jance na głowę, spadało i wybuchało śmiechem i piskiem dziecinnym.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/315
Ta strona została uwierzytelniona.
— 311 —