go przełzawionemi ślepiami, wyznawał jękliwym, porwanym skowytem wszystkie swoje nędze i nieszczęścia.
Szarawy cień oderwał się jakby z portretu, — cień chwiejny w bezkształcie, rozwiany i drgający zarys spływał ku niemu, ale Rexa przejęła nagła trwoga, zjeżył grzbiet i, szczękając kłami, cofał się ze skowytem dzikiej zgrozy. Długo potem dyszał w sąsiednim pokoju, nie śmiejąc się poruszyć, jakby zmartwiały z obawy i nieprzepartej potrzeby zobaczenia jeszcze raz swojego pana. Nie odważył się jednak zajrzeć do sali, tylko pociągnąwszy nozdrzami, skulił ogon pod siebie i przemknął się do małych pokojów zatopionych w słońcu. I tam było pusto.
Przez otwarte okna grały melodje parku i światła. Tknął nosem porozrzucane zabawki, polizał pieszczotliwie to i owo, a nasyciwszy się kochanemi zapachami, poszedł na wielką terasę, przysłoniętą namiotem kwitnących róż i powojów.
Leżał tam słodki cień przesiany płatami słońca i po kątach, w skórzanych prawiecznych fotelach rozkoszny, kojący chłód.
Snop bijącej wody migotał i skrzył się przed terasą.
— Rex! Rex! — zakrzyczała radośnie papuga ze złotej obręczy.
— Szukałem cię! — warknął, sadowiąc się w fotelu, jak kiedyś. Oddawna żyli w wielkiej przyjaźni. Spłynęła na poręcz i, bijąc skrzydłami, zaczęła mu krzykliwie rozpowiadać przeróżne nowiny. Nim zdążył się przed nią wyznać, wpadły z ujadaniem jamniki, a za niemi dziedziczka, panicz z fuzyjką i cała chmara.
— Uciekaj! Uciekaj! — załkała trwożnie papuga.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.