Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

W południe, kiedy jęczał przez sen z głodu, przyniosła mu potężnego kaczora. Zjadł go do ostatniej kosteczki. I przyjmował wszystko, co mu tylko upolowała, jako naturalną daninę. Ani mu przyszło do głowy, żeby się z nią podzielić. Ale po paru dniach, poczuwszy w kościach wigor i powracające siły, zwrócił łaskawą uwagę na jej wielbiące ślepia i tkliwe umizgi. Radosna była niby wiosenny poranek, ruchliwa i zakochana w nim bez pamięci. Przecież dla niego opuściła dom, zawsze pełne miski, rozkoszne włóczęgi ze swoim panem po polach i te straszliwe cudne wzruszenia, gdy wystawiwszy szaraka, zamierała w miejscu, a huk strzału wstrząsał ją do głębi. Wszystko poświęciła dla tego ściganego zbója i bezdomnego włóczęgi. Czarował ją swoim lwim kształtem, mocą stalowych szczęk i grozą, jaką budził we wszystkich. Czemże były te podwórzowe przy tym prawdziwym władcy? — nędznemi skowyrkami. Więc też, porwana miłosnym szałem, tańczyła dokoła niego z czułemi skowytami. Zarzucała mu łapy na kark, oblizywała oczy, i, tuląc się miłośnie, wyczekiwała ze drżeniem na błysk jego orzechowych ślepiów. Dał się wreszcie porwać i zaśpiewali nieśmiertelną pieśń miłości. I zapomnieli o wszystkiem, co nie było pieszczotą, co nie było rozkoszną igraszką, i co nie było wabiącą gonitwą niesytych pożądań. A dnie przechodziły cudownie, unurzane w cieple i jasnościach. Słońce od wschodu do zachodu siało ciepłem i radością. Niebo opinało świat niezmąconym błękitem. Noce spoglądały miljardami roziskrzonych gwiazd. Żabie chóry grały nieustannym prawie, przejmującym słodyczą rechotem. Rozprażone moczary pach-