Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Bunt - Baśń.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

„Na wschód słońca! Na wschód“ — brzmiały mu strzępy zasłyszane.
Właśnie stawał się cud wschodzącego słońca. Wynosiło się ogromne i czerwone, widomy znak łaski, strzeliste oko miłosierdzia nad światem.
Zrodziła się w nim wtedy jakaś myśl jeszcze ciemna, rozchwiana, lecz nie dająca mu spokoju i przerażająca ogromem zuchwalstwa. Myśl wywędrowania tam, gdzie odlatują żórawie, do tych ziem błogosławionych, gdzie niema człowieka, i panuje wolność i szczęście.
Przebiegał znajomą wieś, psy przyjmowały go nieufnie, ten i ów zaświecił kłami, ale skoro zawarczał przyjaźnie, odprowadzały go do dworskich gruntów.
Przysiadłszy na kopcu granicznym, w porywie radości zaskomlał tajemniczo.
— Przyleciałem wyprowadzić nasz ród z człowieczej niedoli. Szykujcie się. Niechaj który czeka na mnie na górze pod lasem. Wyłożę obszernie.
Skoczył naraz w zboża, drogą nadciągały zaprzęgi wołów, ciągnące ciężkie, skrzypiące wozy naładowane zbożem. Baty ustawicznie spadały na ich grzbiety.
Przed podwórzem na drodze zobaczył, jak starego osła z workiem na łbie batożyli chłopcy, napędzając go do dołów z wapnem. Osieł ryczał w niebogłosy.
— Nie daj się! Pomogę ci! — zaszczekał uniesiony gniewem i współczuciem
I zerwał mu worek. Osieł, rozjuszony cierpieniem i pomocą, rzucił się gwałtownie na chłopaków, wierzgał, tratował i chrzypiał, jak zardzewiałe wrótnie.
Rex, nie słuchając jego dziękczynień, wdarł się chyłkiem w podwórza, do budy Kruczka, który ze stra-